Jedną z pokrętnych korzyści płynących z użalania się jest uporczywe tkwienie w pozycji ofiary. Gdy wydaje mi się, że jestem źle traktowana, mogę równie źle traktować innych. Nie muszę być w porządku ani niczego z siebie dawać światu. A wtedy pogrążam się jeszcze bardziej w samotności. Kiedy zaś jestem samotna, zostaje mi tylko jedna rzecz – użalanie się. Użalanie się jest skutecznym podkładem pod picie, a jeszcze bardziej pod nieszczęśliwe życie.
Z trzeźwą od 9 miesięcy Agnieszką, rozmawia Mika DUNIN.
Mika Dunin: Pamiętasz, jak zaczęła się Twoja przygoda z „użalaniem się”? Znałaś ten stan i to określenie zanim zaczęłaś trzeźwieć?
Agnieszka: Dopóki żył mój tata, właściwie nie miałam powodów, żeby się martwić. Nie użalałam się, bo na wszystko miałam rozwiązanie. A jak nie ja, to tato. Uważałam, że jestem twarda. Owszem, czasami płaczę, bo każdy musi sobie popłakać, ale jednak daleko mi do jakiejś histerycznej osoby.
Użalanie odkryłam, czy raczej zdałam sobie z niego sprawę dopiero, gdy odstawiłam alkohol. Kojarzę oczywiście momenty żałości, gdy piłam – teraz widzę, że to było strasznie chore – ale gdy przestałam pić, użalanie jakby się rozlało, nie miałam już tego środka, który mi zawsze pomagał brać się jakoś w garść i udawać, że wszystko jest OK. Dziś użalanie się kojarzy mi się z tym, że siedzę i ryczę: „Jaka jestem biedna, dlaczego to przytrafiło się akurat mnie?”.
Usłyszałam kiedyś pytanie: „A dlaczego nie tobie?”. Wracając do tematu użalania – mówisz „to”, czyli co?
Jakieś przykre zdarzenie, czyjeś krzywdzące słowa, alkoholizm, nawet to, że mam skłonność do użalania się. Kiedy wpadam w stan użalania się, te powody urastają do wymiaru strasznej katastrofy. Gdy umarł mój tata, też miałam pretensję: dlaczego on? Przecież był takim dobrym człowiekiem. I później: dlaczego mi się to przytrafiło, przecież niedługo mam ślub, kto mnie poprowadzi do ołtarza, kto będzie dziadkiem dla moich przyszłych dzieci?
Śmierć rodzica to realna strata, nie ma co udawać, że nic się nie stało. Żal i żałoba są czymś naturalnym. Pytanie tylko, czym taki żal różni się od tego, co tu nazywamy użalaniem i dlaczego użalanie się jest czymś szkodliwym?
Dlatego, że choroby i śmierć zdarzają się każdemu, a ja skupiam się na sobie, jakbym była jedyną na świecie poszkodowaną. A jak jestem najbardziej poszkodowana na świecie, to włącza się moja choroba. Poza tym, żałoba kiedyś się kończy, a użalanie właściwie nie ma końca.
Używałaś żalu po śmierci taty do manipulowania swoimi uczuciami? Bo ja wywlekałam to, że urodziłam się w dysfunkcyjnej rodzinie, bardzo wcześnie skończyła się moja młodość, bo urodziłam dziecko. To są rzeczy, które również zdarzają się innym ludziom, lecz ja wykorzystywałam je po to, by majstrować w moich emocjach, w odbiorze świata. Masz takie doświadczenia?
Jeśli chodzi o śmierć taty – raczej tego nie wyolbrzymiałam. Ale też nie musiałam, robiła to za mnie i dla mnie moja mama. Mówiła: „Ciebie tak bardzo los doświadczył, straciłaś ojca”. To było jak smarowanie balsamem. Do tej pory zdarza mi się to wykorzystywać. Tata do mojego 24. roku życia trzymał nade mną i mamą parasol ochronny. Do tego momentu nie wiedziałam, jakie kłopoty niesie ze sobą życie. Ale teraz mam prawie 40 lat i najwyższa pora, żebym się nauczyła samodzielnie żyć i przestała się chować za tym argumentem.
Do czego służy użalanie się?
Do wybielenia siebie. Bo to świetny pretekst, żeby powiedzieć sobie, że zdarzyło się coś, na co teoretycznie nie miałam wpływu. Przytrafiło się akurat mnie, jestem właściwie ofiarą.
Dodałabym jeszcze: to, że stawiam siebie w pozycji ofiary – zostałam źle potraktowana, skrytykowana – daje mi absurdalne poczucie wyższości, a od tego tylko krok, by z pozoru czystym sumieniem usprawiedliwić przed sobą własny błąd, zaniechanie, niedoróbkę.
Dokładnie tak. Pamiętam dość traumatyczną sytuację – tuż po porodzie moje dziecko przez kilkanaście dni leżało w ciężkim stanie w inkubatorze, nie było wiadomo, czy przeżyje. Nikt normalny by tego nie zniósł – myślałam. To faktycznie jest szczególnie trudna sytuacja, ale nie wszyscy z tego powodu piją od rana. Ja uznałam, że mogę się wyłączyć, że to wręcz oczywiste. Jestem taka biedna, potrzebne mi lekarstwo, żeby jakoś przetrwa.
Ale tragedie nie zdarzały się na co dzień, a użalanie – owszem. Oczywiście, nie możesz tego nazywać po imieniu, bo dołączysz do grona ludzi żałosnych, a nie tego chcesz, tylko ulgi i usprawiedliwienia. Ja wynajdowałam „realne” powody: byłam bardzo wrażliwa, nadwrażliwa, strasznie cierpiałam. Co ciekawe, przetrenowałam to z alkoholem i bez, i muszę powiedzieć, że alkohol jest zaledwie elementem scenografii. Obawiam się, że alkoholik potrafi się rozczulać nad sobą do dna bez wsparcia tej substancji… I jest to naprawdę smutne, bo w ten sposób można stracić całe lata, wierząc, że los źle cię traktuje i że na użalanie nie ma się tak naprawdę wpływu. Tymczasem, gdy się użalałam, nie tylko zakłamywałam rzeczywistość, ale robiłam sobie krzywdę.
Ja też byłam strasznie wrażliwa przecież. A do tego miałam symptomy alergii, wiecznie czerwone oczy, no i powody! Gdy coś nie szło po mojej myśli, wpadałam w prawdziwą histerię, z łkaniem, zanoszeniem się. W dzieciństwie mama jakoś to opanowywała, ale później już nie było łatwo. Często wybuchałam, gdy byłam w związku z moim chłopakiem – kiedy wychodził z kolegami, a ja czekałam, obrażona. Niestety, moje męczeństwo nie robiło na nim specjalnego wrażenia.
Czy twoje alkoholowe użalanie to była samotna zabawa, czy kogoś w to wciągałaś?
Męża się nie dało. Wciągałam mamę. Gdy było mi źle, dzwoniłam do niej i starałam się nie płakać w słuchawkę, zawsze miałam jakąś opowieść, jak to mi się nie udało. To był pretekst, pod który mogłam podczepić mnóstwo rzeczy. Ona mówiła: „Jesteś wspaniała, dasz radę, jesteś taka dobra, musisz przestać się przejmować. Jak ci pomóc? Chodź do kosmetyczki, do teatru…” – to zawsze przynosiło ulgę. Kończyłyśmy rozmowę, ja dopijałam swoje i jakoś się rozchodziło po kościach. Jeśli się zbyt wcześnie doprowadziłam do stanu, w którym zaczynałam płakać – już do niej nie dzwoniłam, wiedziałam, że ją tym pogrążę.
Było takie zdarzenie, którego bardzo się wstydzę i mam nadzieję, że moje dzieci nie będą tego pamiętały: upiłam się, już wtedy zdawałam sobie sprawę, że mam kłopot z alkoholem, siedziałam z dziećmi, patrzyłam w lustro na moją rozmazaną twarz, płacząc mówiłam do siedmioletniego syna, że mamusia pewnie niedługo umrze, bo nikt mamy nie lubi, bo sama siedzi, płacze, bo tak jest źle, bo mamie się nic nie układa, bo tak naprawdę mama jest do kitu, nic nie potrafi, wszystko pod górkę. To było coś okropnego.
Albo wyobrażałam sobie, że moim dzieciom dzieje się coś złego, że muszę wybierać pomiędzy ratowaniem jednego albo drugiego syna.
Jak nie postąpisz, będzie źle… Pogrzeby, rozstania, wypadki, zdrady, straty, krzywdy, rozmaite urojone tragedie – wachlarz pretekstów do odlotu w poczucie krzywdy jest nieskończony. Kiedy sobie uświadomiłam, że do użalania się nie były mi potrzebne nawet realne zdarzenia, zaczęłam się temu zjawisku dokładniej przyglądać, szukać jakichś prawidłowości.
Na przykład to, że nie widzę własnego udziału w mojej „biedzie”. To inni odpowiadają za moje nieszczęścia, jestem niewinną ofiarą zewnętrznych, krzywdzących okoliczności. Czasami to może być siła wyższa i okoliczności, na które nie mam wpływu. Ale nie mam na nie zgody i też się użalam. Problemem jest brak akceptacji – nie zgadzam się na taką rzeczywistość, chcę, żeby było po mojemu. Im bardziej się nie zgadzam, tym bardziej boli. Użalanie się dlatego jest zabójcze dla alkoholików, że odciąga ich od odpowiedzialności za własne czyny i decyzje.
Po czym rozpoznajesz użalanie się?
Mam takie momenty, które nie są odpoczynkiem, a ja jakby stoję w miejscu, zawieszam się i skupiam na sobie. I to jest – w moim wydaniu – użalanie się. Jeśli na przykład siedzę u manikiurzystki i przez ten czas nie rozwiązuję jakiegoś problemu, nie czytam albo nie rozmawiam z nią, to tworzy się przestrzeń, w którą łatwo może wejść użalanie się. Muszę ją wypełnić czymś konstruktywnym, w przeciwnym razie błyskawicznie pojawi się żałosne rozczulanie się nad sobą.
Zdarza ci się jeszcze użalać nad sobą?
Mam wrażenie, że nie ma dnia, żebym choć w małej części tego nie robiła. Choć to nie jest już siedzenie i płakanie nad własną niedolą. Chodzi o skoncentrowanie się na sobie. To może być jakaś poważniejsza sytuacja, ktoś mnie zrani, ja zareaguję zbyt emocjonalnie i kończy się płaczem, ale zdarzają się małe, codzienne refleksje: „Kurczę, przytrafił mi się alkoholizm, i mam chore myślenie, jakbym była normalna, to bym nie myślała w taki pijany sposób, nawet bym się nie zastanawiała, czy ktoś chciał sprawić mi przykrość, nie zajmowałabym się tym”. Albo gdy spojrzy na mnie ktoś obcy: „Czemu tak na mnie patrzy, widzi że jestem alkoholiczką?”.
I jak sobie radzisz?
Odwracam myśli. Cokolwiek zrobię nie dla siebie – pomaga. W którąkolwiek inną stronę spojrzę, byle nie skupiać się na sobie – pomaga.
Masz taki imperatyw: nie użalać się nad sobą?
Tak! Widzę, że to zabija. Czasami, gdy rzecz jest większego kalibru, muszę poświęcić więcej czasu i wysiłku na wyjście z tego stanu. Ostatnio pozwoliłam sobie na kontrolowane użalanie. Usłyszałam przykre słowa od bliskiej osoby i zabolały mnie za bardzo. Wyszłam na pomost i powiedziałam sobie: „10 minut ryczysz i koniec!”. Dłuższe użalanie byłoby bardzo destrukcyjne. Poza tym nie byłam sama. Mąż zabrał dzieci na łódkę, wiedziałam, że zaraz wrócą, a ja nie mogę bez końca na niego zrzucać opieki nad nimi, bo „mamusia cierpi”.
Ja mam dwie sprawdzone metody. Kiedy nachodzi mnie fala rozczulenia nad sobą, mówię: „OK, ale najpierw wstawię pranie i odpowiem na dwa e-maile, a poużalam się od 11.00”. Oprócz odsuwania aktu użalania się, co samo w sobie wprowadza błogosławiony dystans (umówmy się, nie jest łatwo odgrywać rolę biedactwa, gdy wcześniej już nazwiesz to użalanie po imieniu), korzystam też z metody prześmiewania, w której bardzo pomaga mi powiedzonko mojej babci, ale jest trochę niecenzuralne, więc nie przytoczę. Najważniejsze, że działa, bo po nim zaczynam się śmiać z mojego podejścia do wyolbrzymionego problemu i to ustawia świat we właściwych proporcjach.